pl
Never Ever O nas

80 KILOMETRÓW DO PRAWDY

 

Jest rok 2016. Kończę 50 lat. Nie zastanawiam się nad tym specjalnie, ponieważ nie potrafię dostrzec żadnej poważnej różnicy między tym dniem a dniem, w którym kończyłam na przykład lat 40. Niewiele się zmieniło. Wciąż mam głowę pełną marzeń i wciąż mam wrażenie, że dopiero zaczynam.

Urodziny świętuje w gronie koleżanek. Czas na prezent. A jakże. Pobyt w SPA… Pierwsze uczucie to zaskoczenie, a drugie lekkie przygnębienie. Wiadomo, nie raz byłam w SPA i jeszcze nie raz tam będę, ale tego dnia, gdy świętuje okrągłą rocznicę urodzin, ten prezent wydał mi się wybitnie dołujący.

„Ja nie chcę do SPA ! Pójdę tam jak będę stara” – krzyczę przekornie. „Teraz chcę zdobyć, zmierzyć się sama z sobą. Chcę wyzwania. Tyle jest fantastycznych miejsc…na przykład Kilimandżaro” - myślę. No właśnie. Czemu nie Kilimandżaro ???

O tej wyprawie myślałam wiele razy. To fascynująca góra będąca w zasięgu kogoś, kto nie wspina się zawodowo, a jednocześnie wymagająca i bardzo zaskakująca. 5895 metrów nad poziomem morza. Wzbudzam aplauz koleżanek. Oczywiście każda z nich jedzie ze mną. Są plany, ustalenia, obietnice… Zostaje sama. Nigdy nie wyjeżdżałam sama. Zawsze szukałam towarzystwa, ale postanawiam, że teraz już się nie wycofam. Jeżeli zostałam z tym sama to pojadę sama i tyle.

Pierwsze emocje poczułam na lotnisku. Jeszcze w Polsce. 14 obcych mi ludzi, z którymi wejdę na szczyt. Albo nie wejdę. To oni są teraz moimi partnerami. Jesteśmy zespołem i będziemy się wspierać, lecz tak naprawdę wiem, że każdy wchodzi na górę sam. Zupełnie sam. Razem ze swoimi obawami, lękami, demonami… Tylko one tak naprawdę będą mi towarzyszyć.

Lądujemy w Nairobi. Ku mojemu zdziwieniu nie udajemy się na lotnisko, żeby dolecieć do Tanzanii. Kierujemy się za to do publicznego autobusu, którym w towarzystwie tubylców jedziemy w dalszą drogę. Autobus wygląda i zachowuje się tak jakby za chwile miał się rozpaść, ale spokojne twarze miejscowych utwierdzają mnie w przekonaniu, że tak ma być. Osiem długich godzin w potwornym upale… No cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo, miło i komfortowo…tak jak w SPA.

Tanzania. Hotel, w którym będziemy nocować przed wymarszem na szczyt to miejsce, o którym raczej szybko chce zapomnieć. To nie jest ważne. Zaczyna do mnie docierać, że zaledwie kilka godzin dzieli mnie od realizacji jednego ze swoich marzeń. Genialne uczucie.

 

Pobudka. Jedziemy do Parku Narodowego Kilimandżaro. Kontrola dokumentów, rejestracja. Jestem gotowa. Wyprawa na Kilimandżaro to pokonanie skrajnych stref klimatycznych. Podróż zaczynasz w zasadzie w dżungli, w temperaturze +40 stopni Celsjusza, a kończysz w śniegu i odczuwalnej temperaturze -30stopnie C. Twarze moich towarzyszy mówią wiele. Poddenerwowanie, ekscytacja, pewnie lekki strach. Moja twarz mówi zapewne to samo. Czeka mnie 5 dni marszu w bardzo trudnych warunkach. Zamierzam przebyć dystans 80 km idąc po 8 godzin dziennie. To będzie 80 km do prawdy. Takiej mojej, osobistej prawdy. Idę.

Niestety pierwsze problemy pojawiają się już po 5 godzinach. Nie mam pojęcia co się ze mną dzieje. Mój organizm odmawia posłuszeństwa i to już w pierwszej fazie wyprawy. Czuje potworny ból głowy i nie mogę złapać oddechu. Serce wali mi jak młot pneumatyczny. Każdy krok jest dla mnie wyzwaniem. Czuje jakbym na plecach zamiast mojego plecaka miała wóz z węglem. Dopada mnie strach. Zaczynam zdawać sobie sprawę jak trudne zadanie przede mną. W głowie kłębią się pytania. Co będzie dalej ? Jak poradzę sobie w wyższych partiach skoro już na początku dopadł mnie tak potworny kryzys ? Na szczęście obóz jest blisko.

W obozie nasz opiekun mierzy mi ciśnienie. Masakra. Jeszcze nigdy nie byłam w takim stanie. Chcą podać mi tlen. Jednak znam zasadę, która mówi, że ten, kto otrzymuje tlen opuszcza grupę i schodzi na dół. Dla niego wyprawa się kończy. Nie chce tego. Nie przyjmuje tlenu.
Opiekun naszej wyprawy prosi mnie o rozmowę. Widzę, że jest mocno przestraszony moim stanem. Pyta, czy mam problemy z sercem. Mój dalszy udział w wyprawie stoi pod wielkim jak ta góra znakiem zapytania…

„Ja ??? - Ależ skąd. Jestem aktywna, silna, uprawiam sport. Sama siebie nie poznaje” – mówię.

Nie wiem co się stało, ale nie wygląda to dobrze.
Idę do namiotu. Wiem, że nie mogę się rozkleić. Jestem pewna, że fizycznie jestem zdrowa i że nic poważnego mi nie dolega. To wszystko musi siedzieć w głowie. Stres. Nowa sytuacja. Emocje. Pierwsza tak poważna samotna podróż…bez bliskich, z którymi zresztą nie mam nawet możliwości pogadać telefonicznie. Całkowity brak zasięgu.

„Kobieto !!! Ogarnij się” – mówię sama do siebie. „Weź się w garść i zapierdzielaj na ten szczyt tak jak sobie wymarzyłaś – nic ci nie jest”. Zasypiam wykończona.

Budzę się silniejsza i w lepszym nastroju. Objawy kryzysu są dużo mniej uciążliwe. Czuje, że dochodzę do siebie. Będzie dobrze. Musi być dobrze. Szybki posiłek i ruszamy dalej.

Zanim wyruszyliśmy, jeszcze na dole myślałam, że będę maszerowała szybko, sprawnie i bez słabszych momentów. Jestem przecież silna i wysportowana. Teraz zdałam sobie sprawę, że to przecież nie jest ważne. Dotarło do mnie, że muszę znaleźć własny sposób na tę górę. Muszę opracować strategię. Własne tempo marszu. Najlepszy sposób regeneracji. Muszę znaleźć swój sposób noszenia ciężkiego plecaka. To jest przecież moja podróż i tylko moja. Każdy robi to po swojemu tak jak czuje i chce. Ja również.

Każdy kolejny dzień zaczynamy o 6:00 kubkiem herbaty imbirowej pitej w grubych rękawiczkach. Jest coraz zimniej. Od pewnego momentu wyprawy odczuwam brak łaknienia i pragnienia, lecz mimo to muszę pić 3-4 litry płynu dziennie. Nie ma wyjścia. W przeciwnym razie się odwodnię, a odwodnienie oznacza tylko jedno – koniec mojej wyprawy. Oprócz posiłków przygotowywanych w bazie przez Porterów wspomagałam się dotychczas batonami energetycznymi. Teraz jem już tylko żele, gdyż tylko one nie zamarzają. Jest bardzo zimno.

Po zwalczeniu pierwszego kryzysu uświadomiłam sobie, że moim celem nie jest sam szczyt tylko droga w jego kierunku. Moim celem było to, żeby każdego ranka wyjść z namiotu i po prostu iść, krok po kroku, do przodu, coraz wyżej. Droga była celem. Spełnieniem marzeń. Z każdym krokiem poznawałam inną siebie. Odkrywałam w sobie takie rzeczy, o których nie miałam pojęcia. Tego doświadczenia nie potrafię porównać z żadnym dotychczasowym przeżyciem.

 

Nadszedł dzień ataku szczytowego… a raczej noc, bo atak zaczął się o północy. Wychodzimy. Jest ogromny wiatr i przenikliwe zimno. Nie mam pojęcia, jaka jest odczuwalna temperatura, ale nigdy wcześniej nie czułam takiego chłodu. Wszystko we mnie zamarza. Niepokoi mnie zachowanie naszego opiekuna i lidera. Człowiek, który dotychczas był oazą spokoju teraz zachowuje się bardzo nerwowo. To mi nie pomaga. Potem, już na dole przyznał się, że pierwszy raz w historii jego wypraw na Kilimandżaro tak potwornie wiało. Jesteśmy naprawdę bardzo wysoko. Czuje to w każdej komórce mojego zmęczonego i wychłodzonego ciała.

„Co to za żółte lampki niedaleko przed nami ?” – ktoś zapytał.
Okazuje się, że to „czołówki” ekipy, która wyruszyła zaatakować szczyt 3 godziny przed nami. Ta informacja mnie dobija. Są tak niedaleko nas, a wyszli 3 godziny wcześniej. Idziemy dalej. Po 4 godzinach od wymarszu z bazy mam totalnie dość. Dopada mnie kolejny kryzys. Jest ciemno, zimno i stromo. Ta droga zdaje się nie mieć końca. Jestem zaledwie 2 godziny marszu przed szczytem. To tak blisko i jednocześnie tak bardzo daleko. Nogi odmawiają mi posłuszeństwa. Siadam. Muszę posiedzieć... ale w tych okolicznościach siedzieć nie wolno... to może oznaczać tylko jedno, totalne przemrożenie organizmu zagrażające zdrowiu i życiu! Jednak muszę chociaż na 15 sekund.

„Spójrz do tyłu” – mówi nagle nasz lider.

Siedząc na jakimś kamieniu odwracam powoli głowę. Zastygam na minute. Widzę najbardziej spektakularny i magiczny wschód słońca ever… Zapiera mi dech. Dla takich widoków zdobywa się szczyty. Dostaje „kopniaka”. Staje na nogi i powoli, krok za krokiem, idę dalej swoim tempem. Noga za nogą, ręka za ręką…raz i dwa, raz i dwa. Głowa ciągnie moje ciało.

 

Trzy osoby z naszej grupy nie dotarły na szczyt. Długo zastanawiałam się, dlaczego tak się stało. Moim zdaniem jednej z tych osób, zabrakło koncentracji na celu i pokory wobec tej góry. To cenna lekcja.

Wejście na Kilimandżaro wymaga maksymalnego skupienia na celu. Nie jest ważne co nim jest. Dla niektórych celem jest tylko sam szczyt. Dotknięcie go. Dla innych celem jest droga. Nigdy bym w to nie uwierzyła, ale okazało się, że dla mnie szczyt był najmniej ważny. Znacznie ważniejszy był mój sposób dotarcia do niego. To jest tak nieoczywiste, ale jednocześnie tak prawdziwe. A co ze szczytem ? Nic. On tam po prostu jest. Zdobyłam go…

 

Dorota Hryniewicz wraz z córką Agatą Bańdą od 5 lat tworzą odzieżową markę NeverEver. Projektują i sprzedają ubrania dla kobiet, dla których nieoczywiste rozwiązania w modzie są naturalnym wyborem. Połączenie kolekcji oferowanych przez markę z wyjątkowością jej klientek daje niezwykły efekt. Projektantki nazywają go efektem #mokokolor.

Never Ever do góry
Sklep jest w trybie podglądu
Pokaż pełną wersję strony

Sklep internetowy Shoper.pl